Jesteśmy w kropce. Nasz plan zakładał, ze bierzemy autobus do Both Gay’i, zwiedzamy tam kompleks świątynny (Both Gaya to miejsce, w którym Budda osiągnął oświecenie) i wracamy motorikszą do Gay’i, skąd mamy pociąg o 1:00. Niestety, ponieważ autobusy jadą tam co najmniej 5 godzin (a wyruszają dopiero wtedy gdy są pełne) boimy się, że możemy nie zdążyć na pociąg. (Nie wiemy jak jeżdżą motoriksze – czy są w ogóle dostępne po zmroku). Szybka decyzja i bierzemy taksówkę za 1300INR (stargowana z 1800INR).
Kierowca nie zawodzi – indyjski styl jazdy zostaje zachowany. Wioski indyjskie wyglądają jeszcze gorzej niż miasta – brud i skrajna bieda zażarcie walczą o naszą uwagę. Dobrze, że już się uodporniliśmy; podziwiamy więc widoki, nieustannie zbliżając się do celu.
W końcu – jesteśmy. Wysiadamy tuż pod bramą głównego deptaku (prowadzącego do świątyni Mahabodhi). Nie omija nas oczywiście spotkanie z żebrakami, dziećmi i naciągaczami (dzieci poznaliśmy dość dobrze na dworcu w NJP – mają krótki czas uwagi ale i niestety pamięć). Naciągacze są z tego wszystkiego najgorsi – nie ważne, że nie chcesz hotelu, rikszy, pamiątki – są w stanie załatwić wszystko. Litania ich możliwości ciągnie się za nami przez cały deptak (chodzimy z całym naszym dobytkiem, więc przyciągamy uwagę).
Wśród tych cwaniaczków klasą samą w sobie jest Alan – chłopak w naszym wieku, ubrany jak z pod igły, no i to imię – wybrane specjalnie dla turystów. Alan nic Ci nie chce sprzedać – po prostu cieszy się, mogąc pogadać po angielsku lub pomóc w rozwiązaniu jakiegoś problemu (najczęściej logistycznego – dużo nasłuchujemy się o jego kuzynie gotowym nas zawieźć do Gay’i po „okazyjnej” cenie). Dobrze, że znamy te wszystkie sztuczki z doświadczeń innych podróżników.
Najważniejsze zabytki i miejsca w Both Gay’i znajdują się na kwadratowym terenie kompleksu świątynnego Mahabodhi (a’propos przedrostek „Maha” – oznacza „najwyżej”, „najbardziej”. Pociąg którym tu przyjechaliśmy nazywał się Mahananda Exp. – dowcipny ojciec z córka ochrzcili go nazwą Mahaganda Exp. „najbardziej brudny”). Tam właśnie Budda osiągnął oświecenie i medytował potem przez kilka tygodni. Buddyści z całego świata przyjeżdżają tutaj, by podążyć śladami Oświeconego, lecz niestety, maja trochę utrudnione zadanie – ruch panuje tutaj nieziemski. Kompleks leży na planie kwadratu, wiec po obwodzie przelewa się istna rzeka ludzi. Nie mamy innego wyjścia więc zwiedzamy po kolei ze wszystkimi – główną świątynią ze złotym posagiem Buddy, drzewo Bodhi (pod którym osiągnął oświecenie), ogródek medytacyjny oraz jezioro (właściwie stawik) na środku którego medytował po poznaniu natury Wszechrzeczy. Oprócz prawdziwych buddystów, zwykłych ludzi oraz mnichów przeżywających swa duchową wędrówkę w to miejsce, wszędzie krążą sprzedawcy „prawdziwych” liści z drzewa Bodhi oraz mnisi – naciągacze, którzy za kilka wymamrotanych słów błogosławieństwa domagają się ofiary (jeden z duchownych „z dalekiego Nepalu” prawie zmusił nas byśmy usiedli przy nim).
Jakoś nie czujemy pewnej otoczki mistycyzmu, która powinna towarzyszyć temu miejscu. Jemy obiad w restauracji opisanej w przewodniku (najbliżej nas), próbujemy pierwszego w Indiach lassi (bananowego) i ruszmy w kierunku motoriksz, po drodze patrząc na pamiątki.
„Oryginalne” szaty buddyjskich mnichów wyglądały dość tandetnie – kupuję duże wieszane na szyi korale modlitewne (z , a jakże, Nepalu). Chwilka targowania przy motorikszach i już pędzimy w ciemności w kierunku Gay’i. Jest dość wcześnie (dopiero 19:00), a pociąg mamy aż o 1:00 – 6 godzin czekania, lecz cóż to dla nas.
Pociąg wreszcie przyjechał. Jesteśmy już coraz lepsi w te klocki – mija 10 min a my już śpimy w naszych kuszetkach. Z Varansi widzimy się jutro o 5:00.