Zrywamy się z rana, by zobaczyć wschód słońca (bez szaleństwa…) i po śniadanku złożonym z tostów z dżemem oraz jajek na twardo ponownie wsiadamy na wielbłądy. To będzie ciężki dzień – czuję w nogach wczorajszą jazdę. No nic, ruszamy.
Mniej więcej w połowie drogi do miejsca odbioru żegna się z nami starszy przewodnik, dość bezczelnie przymilając się o napiwek. A co tam, safari było świetne – dostaje 100 INR, tak samo jak młodszy. Chwila przerwy na wyprostowanie nóg i jedziemy dalej. „Młody” (starszy od nas, ma 25 lat) od razu popędza wielbłądy do kłusa – a już myślałem, że jazda tym zwierzęciem nie może być bardziej niewygodna! No nic, może otarcie ud jest też wliczone w plan safari. W końcu, po 3,5 godzinach nieustannej trzęsiawki docieramy na miejsce zbiórki. Ostatni posiłek na szlaku (znów thali…) i odbiera nas czarny jeep Mahindra, Wracamy do hotelu w przyjemnie chłodnym wnętrzu słuchając wesołych rytmów przebojów lat 90-tych.
Wracając do indyjskiego jedzenia – zaczyna mi coraz mniej smakować. Jeśli ktoś wspomni przy mnie o ogromnej różnorodności kuchni indyjskiej, będę wiedział, że nigdy tu nie był – w tym kraju wszystko ma smak curry lub masali (popularnej mieszanki przypraw), w ostateczności chilli.
Na kolację próbujemy słynnego kurczaka tandorii. Naciągactwa Jaisalmeru ciąg dalszy – zamawiamy tylko połowę, lecz podają nam całego, nie zauważamy tego i każą nam zapłacić – bezczelni oszuści z tych restauratorów.