Check-out z hotelu, zostawiamy bagaże i ruszamy zwiedzić fort – jedyny zamieszkały w całych Indiach (a może i nawet na świecie). Turystyka, turystyka i jeszcze raz turystyka – tłumowi zwiedzających równa się tylko liczba sprzedawców handlujących przeróżnymi pamiątkami – figurkami, turbanami, „prawdziwymi” jedwabiami, angorą, kaszmirem itp.
Fort sam w sobie wygląda świetnie – zbudowany w całości z żółtego piaskowca, słusznie nadaje Jaisalmerowi miano Złotego Miasta (a może chodzi tutaj o przychody z turystów?). Kluczymy wąskimi uliczkami, nierzadko natrafiając na ślepy zaułek bądź też schody na zewnętrzny mur – widok jest naprawdę przedni.
Obiad jemy w tybetańskiej knajpce „Little Tibet” (polecany w przewodniku). W końcu próbujemy sławnych pierożków mono – wersja z kurczakiem smakuje bosko (ze szpinakiem zresztą też).
Kiedy w końcu docieramy na dworzec, okazuje się, że nasz pociąg jest opóźniony o 5,5 godz. Nic to dla tak zaprawionych podróżników jak my – zostawiamy bagaże w przechowalni i wracamy do fortu na lassi oraz kilka partyjek zakrywanego makao.