Po mnóstwie wrażeń na Słowacji, ruszyliśmy Srebrną Strzałą w stronę Budapesztu, naszego docelowego miejsca noclegu. Warunki na drogach idealne, zwłaszcza po wjeździe na węgierskie autostrady. Około 19.00 dojechaliśmy do naszego celu - do kempingu Haller, położonego praktycznie w centrum Budapesztu, po wschodniej stronie Dunaju. Świetne miejsce, jeśli chce się zwiedzać miasto na piechotę lub środkami komunikacji miejskiej - właściwie wszędzie jest blisko. Wyposażenie też niczego sobie - toalety, prysznice, punkt mycia naczyń, udostępnione były nawet 2 pralki (sic!). Niestety, idealnie nie jest. Po stronie wad: sporo osób na dość małej przestrzeni i, co najważnejsze, większość pola nie jest pokryta trawą lecz zwykłym piachem. Jest to dość dokuczliwe - pył wciska się wszędzie, trzeba szerokim łukiem obchodzić garnki podczas gotowania, a namiot wygląda jakby wrócił z ekspedycji do Timbuktu.
Pomimo późnej pory, temperatura nie zamierzała spadać poniżej 25 st. C, więc po małej kolacji udaliśmy się na wieczorne zwiedzanie miasta. Jako cel wzięliśmy sobie górę Gellerta, znane wzgórze położone przy zachodnim brzegu Dunaju, swoją nazwą upamiętniające biskupa Gellerta, zamordowanego właśnie tam przez pogan. Na szczycie położona jest XIX-wieczna cytadela wzniesiona na polecenie Habsburgów oraz Pomnik Wolności, którego wspaniale oświetlona sylwetka widoczna jest z daleka.
Po 45-minutowym spacerku z naszego kempingu dotarliśmy do wzniesienia. Mimo późnej pory, wszędzie dało się dostrzec spore grupki ludzi, wyskokowo świętujące kolejną ciepłą noc nad Dunajem. Przewidując taką sytuację, kupiliśmy wcześniej słynnego węgierskiego tokaja, więc mogliśmy teraz przyłączyć się do zabawy, obserwując jednocześnie panoramę rozświetlonego Budapesztu.
W świetle późniejszych wydarzeń, należało zakończyć na tym nasze nocne zwiedzanie. Zdecydowaliśmy się jednak na dotarcie do szczytu wzgórza, by zobaczyć z bliska cytadelę oraz pomnik. Dochodziła wtedy 2.00 nad ranem, i latarnie oświetlające alejki na wzgórzu zostały wyłączone. Po dotarciu na górę, pokręciliśmy się trochę wokół pomnika, jednak z bliska (i nieoświetlony) nie robił już takiego wrażenia co wcześniej.
Ruszyliśmy więc serpentyną alejek w dół stoku. Waldek, odwieczny poszukiwacz ścieżek (mający przy tym OGROMNEGO pecha - jednak to opowieść na całą książkę) szybko zauważył stromą, nieoznakowaną dróżkę, która przecinając alejki szła prosto w dół. Beztrosko nazywając swoje odkrycie "skrótem" zaczął zbiegać zboczem, i po chwili zniknął nam z oczu. Poszliśmy z Gosią ostrożnie w jego ślady, jednak gdy dotarliśmy do alejki poniżej, Waldka niegdzie nie było, dało się słyszeć tylko jego wołanie z dołu. Skrót prowadzący poniżej był jeszcze bardziej stromy niż poprzedni, więc nadkładając drogi, ruszyliśmy alejką, bezpiecznie dołączając do naszego tropiciela szlaków. Żyliśmy wtedy jeszcze w błogiej nieświadomości, więc nie wiedzieliśmy, że Waldek, znikając nam z oczu, nie wyhamował na końcu pierwszego skrótu, wbiegł rozpędzony na drugi (tak, tak, ten jeszcze bardziej stromy), potknął się i sturlał w dół stoku, gdzie złamał sobie lewy nadgarstek i zwichnął prawy. Oczywiście, nasz twardziel nie przyznał się do wypadku, dzielnie wytrzymał spacer powrotny do kempingu i całą noc, powiadamiając nas dopiero następnego dnia rano.
Ciąg dalszy afery w następnym odcinku.