Około godziny 7.00 rano nadgarstki Waldka przybrały rozmiary i kolor bakłażanów, więc postanowiliśmy skorzystać z węgierskiej służby zdrowia. Obsługa pola była bardzo pomocna, wskazując nam drogę do najbliższej kliniki z oddziałem chirurgicznym. Wpakowałem więc Waldka do samochodu i, pozostawiając Gosi opiekę nad namiotem i całym naszym dobytkiem, ruszyłem w stronę szpitala.
Po udanym znalezieniu miejsca parkingowego (co nie było łatwe - mimo wczesnej pory prawie wszystko było zastawione) i zarejestrowaniu się (przy wydatnej pomocy pewnego lekarza-stażysty, tłumaczącego pani w okienku z angielskiego na węgierski) wylądowaliśmy w końcu na konsultacji, która potwierdziła nasze obawy. Potem poszło już szybko: Rentgen, oglądanie zdjęcia, gipsowanie (pan w gipsowni chciał unieruchomić Waldkowi nie tą rękę co trzeba, jakoś go jednak przekonaliśmy) i puścili nas w końcu wolno, faszerując wcześniej Waldka środkami przeciwbólowymi.
Niestety, ten dzień jeszcze się nie skończył, a prawo Murphy'ego właśnie zaczęło działać. Doszliśmy zgrzani do samochodu (12.00 - 38 st. C) tylko po to, żeby zobaczyć wielką czerwoną obrączkę, szpecącą przednie koło naszej Srebrnej Strzały. Przechodzący wówczas Węgrzy nauczyli się sporo nowych słów po polsku... niestety w większości niecenzuralnych. Oczywiście, najbardziej zły byłem na siebie - z tego wszystkiego nie zauważyłem, że stoję połową samochodu na miejscu dla inwalidów. Wciąż plując żółcią, zacząłem dzwonić na numery informacyjne umieszczone na nalepce, którą przylepili nam do szyby jako gratis. Murphy sprawił się jeszcze raz; żaden z numerów nie działał.
Pozwolę sobie na krótką rekapitulację: jest 12.00, 40 st. C, wielka czerwona obrączka błyszczy się w słońcu, Waldek stoi otępiały od tych wszystkich tabletek, cała wyprawa stoi pod znakiem zapytania, a ja próbuję dodzwonić się na numery które nie istnieją. Śmieszne, prawda? Wcale nie.
Właściwie wyjście cało z tej imprezy zawdzięczamy pewnej miłej pani, która chyba jako jedyna na Węgrzech mówiła po niemiecku. Wyjaśniła nam co i jak, a dzięki jej wskazówkom (nie będę już opisywał poszukiwań kantoru czy mojej pantomimy na poczcie pod tytułem: "Chcę dokonać przekazu!") załatwiliśmy sprawę w jakieś 45 min.
Będąc już na kempingu, przeprowadziliśmy naradę wojenną i zdecydowaliśmy kontynuować naszą wyprawę. Nie po to jechaliśmy taki kawał drogi, by wycofać się, bądź co bądź, drugiego dnia. Zaliczając więc ekspresowe zwiedzanie reszty Budapesztu (tak zwane zwiedzanie przez okna samochodu), ruszyliśmy w stronę Balatonu.