Komary! Tabuny wygłodniałych krwiopijców! Okazało się, że nasze drzwi od balkonu mają szpary grubości palców- wielkie komarowe drzwi z napisem „Jedz, ile zdołasz !”
Kupujemy gazety, by je uszczelnić. Jedna z nich, z okazji Świąt Bożego Narodzenia, ma cały artykuł o Zbawicielu i krótką notkę pod tytułem: „Advantages of following Jesus”.
Nie powiem, podejście Indii do religii bardzo mi się podoba.
Skoro już o teologii mowa, postanowiliśmy w końcu zobaczyć trochę hinduskich świątyń.
Ruszyliśmy w stronę Assi Ghatu, odkrywając wcześniej na mapie spore, zlokalizowane tam skupisko świątyń. Niestety nie mamy szczęścia- z powodu święta państwowego zamknięta jest większość z nich. Z bliska , choć jedynie z zewnątrz, oglądamy Świątynię Durgi. Nic specjalnego, ot średniej wielkości czerwona budowla. Wracamy powoli nad ghaty nagabywani przez coraz to innych rikszarzy i sprzedawców. Nad ghatami, bardziej z nudów, niż z zainteresowania, targujemy się z właścicielem łódki. Gdy cena staje na 100 INR/3os za podwózkę do Mir Ghatu, godzimy się.
Ganges widziany z środka nurtu wygląda o wiele lepiej niż z Ghatów. Znika przybrzeżny pas śmieci i nieczystości, a woniejące niespodzianki są tu sporadyczne, aczkolwiek spotykane (w pewnym momencie mija nas trup krowy, płynący leniwie z nurtem rzeki).
Święta krowa w świętej rzece…
W połowie drogi natykamy się na łódkę pełną hinduskich dzieci- okrzykom „hello !” i machaniom rękami nie ma końca.
Kiedy wysiadamy w umówionym miejscu, płacąc przewoźnikowi ustaloną wcześniej kwotę (cwaniaczek próbuje podbić stawkę do 120 INR). Zagłębiamy się w kręte, przynabrzeżne uliczki, próbując dojść do głównej ulicy. Prawie natychmiast tracimy pewność kierunku- przejścia między domami wiją się, zakręcają, robią się coraz bardziej wąskie. Nic to- poznajemy Varanasi „ od kuchni”.
W końcu po 15 minutach zagubienia w czasie i przestrzeni wychodzimy w okolicach ulicy Chawk- głównego bazaru Varanasi. Tu sprzedaje się wszystko- od sari po owoce.
Nie mamy jednak sił na zakupy. Wracamy ghatami do hotelu, by przygotować się do obiadokolacji.
Posiłek jemy w Chatney- cichej restauracji na tyłach Shivala Post Office. Jesteśmy bardzo miło zaskoczeni- po zgiełku i brudzie codziennego Varanasi, stanowi przyjemną odmianę (cicho, spokój, obsługa na europejskim poziomie, mydło w łazience!). Lokal prowadzony przez Hindusa, mającego rodzinę w USA, jest oazą spokoju.
Wracamy do hotelu - Waldek trochę źle się czuje (grypa żołądkowa?), więc z Pawłem idziemy do restauracji na górze grać w zakrywane makao ( makao, gdzie karty kładzie się koszulką do góry i określa ich wartość - świetna gra na blefowanie). Jutro czekają nas zakupy i zobaczenie wieczornej Ceremonii Aarti- ciężki dzień…