Kolejny ze smaczków Indii; w niektórych restauracjach klient sam zapisuje i podlicza należność za posiłek- ot tak. Kładą przed nim menu i bloczek papieru - należy wybrać coś z menu, zapisać na bloczku i podliczyć należność. Rola kelnera sprowadza się do transportu kawałka papieru tam i powrotem; na dobrą sprawę nawet nie musi umieć czytać ani pisać.
Dzień mija nam na leniwych spacerkach wzdłuż ghatów, surfowaniu w cyberprzestrzeni oraz pierwszych, poważnych zakupach pamiątkowych (przeżycie jedyne w swoim rodzaju).
Zamierzamy kupić coś jedwabnego- Varanasi jest szeroko znane z produkcji sari oraz innych produktów ubraniowych. Nie mija chwila i zostajemy zaciągnięci do małego sklepiku, gdzie pełen oratorskiej werwy sprzedawca próbuje namówić nas do zostawienia jak największej ilości gotówki, przekonując jednocześnie o swojej przyjaźni oraz wysokiej jakości swoich wyrobów. W końcu decyduję się na kilka (podobno) jedwabnych szali damskich oraz na tradycyjny induski strój męski- kolor kremowy. Targuję się przy tym najlepiej jak umiem ( to mój pierwszy raz) i udaje mi się zejść z ceny o 800 INR (około 30 %). Patrząc z perspektywy czasu, nie było to oszałamiające zwycięstwo polskiego turysty nad hinduskim sprzedawcą. Niestety chwilę później tracę prawie cały zysk w najgłupszy możliwy sposób - przez nieuwagę. Najpierw nie zauważam, że dostałem złą resztę, a następnie zostaję oszukany przy wymianie dolarów (stary trick z kursem z gazety sprzed 1-2 lat). Daję przykład typowego naiwniaka z Zachodu. Psuje mi to humor na kilka godzin, ale pocieszam się myślą, że udało mi się znaleźć dość ładne kolory szali - mam nadzieję, że prezenty się spodobają.
Poddajemy się szaleństwu zakupowemu jeszcze raz po obiedzie- kupujemy bambusowe flety od ulicznego sprzedawcy, biorąc zapewnienia o własnoręcznym wykonaniu instrumentów, za dobrą monetę. Nie udaje mi się wydobyć ani razu czystego dźwięku, lecz nie zamierzam się poddawać - mam jeszcze ponad połowę podróży przed sobą.
O 18:00, już po zmroku, wybieramy się obejrzeć Ceremonię Aarti, odbywającą się na jednym z głównych ghatów, Ghacie Dasashwometh. Nabrzeże Gangesu wygląda magicznie. Po rzece krążą smukłe cienie łódek, zostawiając za sobą wąski szlak pływających świeczek. Na samym ghacie odbywa się właściwa ceremonia- wszędzie rozbrzmiewają śpiewy, czuć kadzidła, mrok rozświetla czerwone światło świec i lampionów. Kapłani idą z duchem czasu- muzyka jest wzmacniana za pomocą systemu nagłaśniającego. Żałujemy, że nie wzięliśmy statywu z hotelu- zdjęcia wychodzą zbyt ciemne lub nieostre. Kręcimy się jeszcze trochę dookoła, chłonąc atmosferę i wracamy do hotelu.
Wymyślamy prowizoryczny sposób na walkę z komarami – zapalamy światło przez całą noc. Zdaje egzamin do pierwszej awarii sieci – chleba powszedniego mieszkańców hinduskich miast.