Wstajemy wcześnie rano, by obejrzeć Taj Mahal, nie będąc częścią dzikiego tłumu turystów. Ruszamy do wschodniej bramy; niestety, o 7-ej jest tam już kolejka ludzi. No nic, wchodzimy, badani przez detektor metalu (rewizja osobista oraz bagażu). Uwaga - cofają mnie do przechowalni bagażu z latarką - czołówką oraz statywem; nie wiem, dlaczego, bo w środku niektórzy ludzie mieli te przedmioty. Taj Mahal w styczniu z rana to jeden wielki (dosłownie) zawód – gęsta mgła spowija wszystko szczelnie niczym wata, totalnie uniemożliwiając obserwację mauzoleum oraz robienie zdjęć. Licząc na to, ze pogoda się poprawi zwiedzamy wnętrze grobowca – ciemną bardzo wysoką salę centralą oraz idealnie symetryczne sale boczne – dość klimatyczny widok. Kręcimy się trochę po kompleksie, czekając na poprawę widoczności, lecz nic z tego – mgła o godz. 10:30 trzyma mocno. Zawiedzeni wracamy wymeldować się z hotelu, a następnie wyruszamy na ostatnie śniadanie w Agrze.
Waldek jest bardzo zawiedziony z kiepskiej jakości zdjęć Taj. Mówi strażnikowi przy wejściu, że zostawił w środku plecak, a ten wpuszcza go bez problemów drugi raz na tym samym bilecie! Mgły już nie ma (jest około 13:00), zdjęcia zapowiadają się świetnie, a my jesteśmy zdziwieni, ze trik Waldka zadziałał. Paweł robi to samo – bez problemów! Ja nie mam ochoty na przeciskanie się miedzy turystami – zostaję w restauracji na dachu naszego hotelu.
Około 18:00 bierzemy motorikszę na dworzec (40 INR), żeby zdążyć na nasz pociąg o 19:45, Na dworcu – pandemonium. W północnych Indiach zdarzyła się katastrofa kolejowa na trasie naszego pociągu, powodując nieokreślone opóźnienia. Nikt nic nie wie, więc z początku mamy nadzieję, że wyjedziemy za jakieś 4-5 godzin. Opuszczamy jednak Agrę dopiero o 11:30 następnego dnia – 16 godzin spóźnienia! Noc na dworcu to jedno z gorszych doświadczeń – ciągła obawa o bagaż, zimno, niewygoda, brudno.