Na stacji czeka na nas kierowca z hotelu Henna (zamówiony przez naganiacza na dworcu w Jodhpurze). Wsiadamy do samochodu i jedziemy. Hotel wygląda dość przyjemnie – bierzemy droższy pokój (za 300 INR – podejrzanie tanio) i schodzimy do biura się zameldować. Zaraz wychodzi na jaw tania cena noclegu – hotele w tym rejonie zarabiają głownie na organizowaniu safari, a nasz nie odbiega od reszty. Namawia nas na najdroższą wersje safari – 2100 INR/os, półtora dnia, wszystko w cenie, gotowanie na mineralnej wodzie, wizyta na „nieturystycznych” wydmach. Zachęca nas, mówiąc, że na tę wersję zdecydowały się trzy studentki z Polski (akurat trzy? akurat studentki? akurat z Polski?), twierdząc, że „Don’t think about the money, lifetime memories”. Cena astronomiczna, choć kuszą mnie te „nieturystyczne” wydmy przy granicy Pakistanu i noc wśród nich. Waldek wychodzi na chwilkę, chcąc sprawdzić inne opcje. Szefo zaczyna się denerwować, schodzi lekko z ceny, każąc nam przyrzec, ze nie powiemy nikomu ani słowa. Wraca Waldek, z ceną o 2,5 raza mniejszą. Targowanie trwa w najlepsze, koleś wyraźnie panikuje, kiedy nasz as negocjacji wychodzi jeszcze raz, by udać telefonowanie do innego hotelu. W końcu kwota staje na 1700 INR/os + dwie doby w hotelu gratis – bierzemy. Manager wyraźnie stracił humor – odpowiada półsłówkami, ma kwaśna minę, ogólnie jest wkurzony, to chyba dobry znak –znaczy, ze wytargowaliśmy dobrą cenę. O 10:00 wyjazd jeepem spod hotelu.
Szefo dalej nie może dojść do siebie po handlowej porażce – każe nam spakować rzeczy z pokoju i zanieść je do przechowalni hotelowej. To pazerna świnia – pewnie chce wynająć nasz pokój chociaż na jedną noc. Mamy to w głębokim poważaniu – niech próbuje sobie zarobić, skoro na nas mu się nie udało.
Wsiadamy do jeepa i po krótkiej chwili ruszamy. Studentki, a jakżeby inaczej, oczywiście są z nami - nasze trzy towarzyszki maja na imię Pustka, Nic i Zero. Brak oczekiwań - to i brak zawodu.
Po drodze zatrzymujemy się po wodę mineralną, nalewaną oczywiście z kranu. Brak wiary w jakiekolwiek zapewnienia naprawdę pomaga w Indiach – o wiele mniej stresu i rozczarowań.
Szefa irytacji ciąg dalszy – po łebkach obwozi nas po okolicznych wioskach i zabytkach (a właściwie jednym – świątyni stojącej nieopodal ruin pierwszego miasta Jaisalmer) i zostawia nas pośrodku drogi przez pustynię, gdzie już czekają nasi safari - przewodnicy z wielbłądami. Pakujemy nasze bagaże na zwierzęta i ruszamy w dal, od cywilizacji, na pustynię.
Momentalnie rozumiem dlaczego wielbłądy nazywa się żaglowcami pustyni – na ich grzbiecie naprawdę buja. Nawiasem mówiąc, nie są to wdzięczne zwierzęta – cały czas puszczają bąki, bekają, załatwiają się w trakcie chodu albo przeżuwają ponownie zwrócony pokarm, śliniąc się przy tym niemiłosiernie. No i śmierdzą – wielbłądem…
Z tym odejściem od cywilizacji to trochę przesadziłem. Co chwila mijamy ślady obecności ludzkiej – linie wysokiego napięcia, pasterzy z owcami, kobiety niosące wodę na swych głowach, ślady quadów i jeepów, a w oddali majaczą wieże transmisyjne oraz ogromne wiatraki elektrowni wiatrowych. Mimo to wystarczy zamknąć oczy lub spojrzeć w inną stronę i można poczuć smak prawdziwej pustyni, dzikiej, jałowej, wysuszonej i spalonej słońcem.
Po drodze zatrzymujemy się na pustynny lunch – oczywiście przygotowany na ognisku. Na szczęście dookoła rosną jakieś kolczaste krzewy – zbieramy suche gałęzie jako paliwo. Po jedzonku złożonym z tradycyjnego i nieodłącznego chai, śmiesznych podłużnych chrupków oraz ryżu z (oczywiście) curry ruszamy dalej.
Przejeżdżamy przez jakąś małą wioskę żeby nabrać wody i napoić wielbłądy. I dzieci, i dorośli mieszkańcy wylegają z domów, by popatrzeć na nowych dziwaków. Wszyscy przyglądają się ciekawie, pytają się skąd jesteśmy, gapią się na nasze aparaty. Niestety, przedstawienie szybko się kończy – wielbłądy napojone, więc możemy jechać. W planie wycieczki była zapisana wizyta w lokalnej biednej wiosce. Dość pouczające – kto tu naprawdę jest atrakcją?
Wioska zostaje w tyle, a karawana idzie dalej. Zamiast kamieni pojawia się coraz więcej piasku – chyba zbliżamy się do wydm. I rzeczywiście – w oddali majaczą złociste pagórki.
Rozbijamy obóz na skraju wydm, ok. godz. 17:00 – w sam raz, by zdążyć na zachód słońca nad pustynią. Ruszamy z aparatami oraz statywem na najwyższą wydmę w okolicy, zostawiając przewodnikowi ugotowanie obiadokolacji. Czujemy się trochę jak w Łebie, z tym, że tu wydm jest o wiele więcej – ich grzbiety ciągną się aż po horyzont, sięgając podobno granicy z Pakistanem. Szefo z hotelu nie kłamał przynajmniej w jednej kwestii – zauważamy tylko jedna parę turystów nocujących w odległości 1 km od nas poza tym jest tu rzeczywiście pusto, cisza i spokój. Cisza na pustyni jest oszałamiająca – nie ma w ogóle echa, a gdy zamilknie się i zamknie oczy, wyraźnie słychać bicie własnego serca.
Turlamy się kilka razy ze zboczy wydm, a następnie, cali w piasku czekamy w ciszy na zachód słońca. Lekki zawód – lepsze zachody widziałem w Polsce, ale zdjęcia i tak wyszły fajnie. Zresztą nie samym Słońcem człowiek żyje – są jeszcze gwiazdy, których widok zapowiada się wspaniale- zero świateł i idealnie bezchmurne niebo.
Na kolację dostajemy oczywiście chai z thali – siedzimy przy ognisku i jedząc, grzejemy się przy jego cieple – nocą na pustyni temperatura spada bardzo szybko.
Gwiazdy powoli pojawiają się na nieboskłonie. Zaczynamy rozpoznawać pierwsze gwiazdozbiory, lecz z czasem staje się to dość trudne – gwiazd jest po prostu zbyt dużo. Niebo wygląda magicznie – widać całą Drogę Mleczną, biały pas wprost nad nami.
Rozkładamy się w śpiworach na piasku, przykryci wszystkim, czym mamy i zasypiamy patrząc w gwiaździste niebo nad nami.