Po długim, 7 godzinnym locie lądujemy w Delhi ( tym razem obyło się bez niespodzianek).
Nie do końca dociera jeszcze do nas to, że jesteśmy w Indiach, w Azji. Pierwsze zderzenie następuje już w sali odlotów- otacza nas tłum wąsaczy w turbanach (Singh’ów) wypatrujących osób, które mają odebrać. Lekko skołowani decydujemy się na drogą (wg.standardów indyjskich ) kawę i chwilę wytchnienia. W końcu i tak pociąg, którym jedziemy do New Jalapaiguri odjeżdża dopiero o 6.40. Waldek prosi jakiegoś kolesia w snack-barze o podładowanie komórki, dając mu w zamian jedną z pocztówek Gdańska.
Zaczynamy powoli nudzić się na lotnisku a poza tym ciekawi nas jak wygląda Delhi. Decydujemy się więc na tzw. Pre-paid taxi (380 INR), która ma nas zawieźć na dworzec kolejowy do Old Delhi. Zaraz po opuszczeniu terminalu lotniska uderza nas przedsmak egzotyki. Mimo, że jest środek nocy temperatura na zewnątrz jest taka sama jak w środku, zewsząd dobiegają krzyki, śmiechy, głośne rozmowy, klaksony samochodów ( używane tu jako wszystko: światła stopu, kierunkowskazy, pozdrowienia, przekleństwa oraz ich wszelkie kombinacje ). No i ten zapach. Niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju, słodko-kwaśny zapach Indii. Z kwitkiem w ręku ładujemy się do starego Ambasador’a Classic’a. Kierowca zaczyna konwersację od zaproponowania nam „Indian smoke”, skrętów z jakiejś ichniej mieszanki ziół. Pyta nas, skąd jesteśmy i czy to nasza pierwsza wizyta w Delhi. Kiedy mówimy, że z Polski i „tak, jesteśmy tu pierwszy raz”, mruczy pod nosem: „ Welcome to India” i dociska pedał gazu.
Jazda w Indiach, to przeżycie samo w sobie. Ograniczenia prędkości lub czerwone światła w żadnym stopniu nie przeszkadzają kierowcom. Korzystając z tajemnego kodu klaksonów samochody osobowe, ciężarówki i motoriksze zlewają się w jeden potok świateł, wyprzedzając się to z lewej, to z prawej strony, wymuszając pierwszeństwo lub zajeżdżając drogę.
W tak ekspresowym tempie (nie licząc przerw na domknięcie obluzowanej maski) docieramy na dworzec w Old Delhi. Natychmiast stwierdzamy, że wcześniejsze wrażenia bledną przy obecnym widoku. Dworzec o godzinie 2.00 wygląda niczym obóz dla uchodźców. Wszędzie palą się ogniska, ludzie całymi rodzinami śpią w hallu głównym, wokół wszechobecne śmieci i psy walczące o resztki jedzenia. Wstyd przyznać, ale na myśl o spędzeniu w ten sposób najbliższych 4godzin czujemy lekkie przerażenie. Na szczęście znajdujemy na stacji całodobowego Mc Donald’sa- postawionego tu chyba specjalnie dla takich, jak my. W środku siedzi już grupka Ukraińców- cieszymy się, że nie jesteśmy sami. Zamawiamy po Mc Chicken’ie, co chyba będzie naszym najdroższym posiłkiem w Indiach. Wciągamy kurczaka ( uwaga- w indyjskim Macu nie podają wołowiny i wieprzowiny- kto zgadnie, dlaczego?) i co jakiś czas robimy kontrolny wypad pod tablicę z odjazdami pociągów ( naszego wciąż nie ma- zaczynamy się niepokoić). W tv leci jakiś hip-hop człowieka w turbanie; i tak wiemy, że śpiewa o kasie…