Waldek trochę źle się czuje, więc zostaje w pokoju (500 INR/noc, warunki straszne – brud, brak ciepłej wody, zapchana toaleta, nie działający kran od prysznica, umywalka nie podłączona do sieci kanalizacyjnej – oto hotel Shivam), a my ruszamy przejść się po miejscowości. Godzina jest jeszcze wczesna (~7:30), więc na ulicach nie ma zbyt wielkiego ruchu – turyści jeszcze nie wstali, a co za tym idzie, naciągacze. Zza płotu widzimy zachodnią, płatną grupę świątyń. Ślicznie wygląda o poranku, oświetlona przez promienie wschodzącego słońca i , co równie ważne, zwiedzają ją pojedyncze osoby. Decydujemy się wrócić tutaj jutro z samego rana. Tymczasem ruszamy w swoją stronę, na wschód, w kierunku wsi, leżącej tuż koło wschodniej grupy świątyń.
Nasza pierwsza widziana z bliska wioska indyjska robi zupełnie inne wrażenie niż miasto. Znika gdzieś zgiełk ruchu ulicznego i tłumu sprzedawców, pojawiają się natomiast w znacznej liczbie zwierzęta gospodarcze, śmiejąco - gapiące się grupki dzieci oraz ich rodzice, zajęci przy różnych pracach – nabieraniem wody ze studni, pleceniem mat z liści palmowych lub lepieniem krowich placków (po wyschnięciu – znakomity opał). Widać jednak, że mieszkańcy żyją w cieniu (a raczej blasku) turystyki. Już po 5 min. znajduje nas samozwańczy przewodnik – dziecko na zdezelowanym rowerze. Ciężko go spławić, chociaż usilnie się staramy – o tej porze powinien być w szkole.
Wschodnia grupa świątyń nie jest tak imponująca jak zachodnia, lecz i tu można dostrzec ten oryginalny styl misternych zdobień, z którego słynie Khajuraho (no dobra żartowałem – Khajuraho słynie z jedynych w swoim rodzaju rzeźb rodem z Kamasutry, i to te rzeźby starliśmy się dostrzec). Pogoda zaczyna robić się świetna siadamy sobie na schodkach jednej z budowli i cieszymy się z promieni słońca.
Wracamy powoli w stronę hotelu, zachodząc po drodze na dworzec autobusowy, by sprawdzić możliwość jutrzejszego wyjazdu. Oczywiście przylepia się do nas dwóch „friend’ow”, i to aż na pół godziny. Jeden z nich imieniem Ricky Martin (nie wiem, czemu nie poprosiłem o autograf) jest szczególnie rozmowny – chce wiedzieć o nas wszystko i dokładnie tyle samo jest w stanie załatwić. Zatrzymują go w końcu drzwi hotelowe i lekkie kłamstwo o obłożnie chorym Waldku. Kto by pomyślał, ze powrót do tej nory sprawi mi taką przyjemność – pół godziny rozmowy może wyprać człowieka z całej energii.
Suty obiadek w hotelowej restauracji (nawet niezłe thali) i dajemy się namówić Waldkowi na wypad w okoliczne góry (a raczej mini-góry – wyglądają jak szczyty, ale maja po 200-300m wysokości).
Jak już się nauczyliśmy, w Indiach rozwiązanie problemu zazwyczaj znajduje ciebie – wystarczy wyglądać na odpowiednio zagubionego. Chwila targów z motorykszarzem i jego młodym pomocnikiem (który okazuje się być naszym przewodnikiem) i jedziemy do innej wioski, oddalonej o ok. 5 km, skąd wejdziemy na pobliska górę. Rzeźba terenu w okolicach Khajuraho dość oryginalna – na płaskiej niczym stół równinie gdzieniegdzie wyrastają pojedyncze wrzeciona strzelistych pasm „górskich”. Jadąc wąskimi polnymi dróżkami, w ciszy podziwiamy widoki (rozmawiać jest dość nierozsądnie – chwila nieuwagi i po języku). W końcu dojeżdżamy do małej, zabiedzonej osady. Nasz czternastolatek twierdzi, że wioska nie jest odwiedzana przez turystów i jesteśmy pierwszymi białymi od długiego czasu. Niezbyt dajemy temu wiarę, choć ludzie faktycznie są tu inni – mówią „Namaste” zamiast „Hello” , i co ważniejsze po pozdrowieniu nie występuje próba sprzedaży. Już po chwili dołącza do nas grupa dzieci i w zwiększonym składzie ruszamy pod górę.
Chyba wybraliśmy trochę kiepską ścieżkę – po drodze przerywamy dwójce kobiet „numer drugi” – okoliczne wzgórza służą tu za plenerową toaletę. I rzeczywiście – przez pewien czas musimy uważać gdzie stawiamy stopy. W końcu jednak docieramy na szczyt. Okazuje się, że w Indiach ciężko znaleźć jakieś odosobnione miejsce – wzgórze jest już zajęte przez stadko kóz oraz krowę. Nic to – siadamy sobie na kamieniach, robimy zdjęcia, gawędzimy z naszym przewodnikiem i po prostu podziwiamy widoki. Taka zmiana tempa, cisza, spokój na nowo napełniają nas optymizmem i energią. Wracamy do hotelu przyjemnie wypoczęci.
Podziwiamy naszego przewodnika – ma czternaście lat, mieszka w wsi Khajuraho, a ma styl mówienia i słownictwo dorosłego po kursie relacji interpersonalnych. Naprawdę robi na nas wrażenie dużo starszego – w Europie właściwie nie spotyka się takich obrotnych dzieci.
Ach, lekki smaczek – schodząc ze wzgórza, mijamy Hindusa (takiego wystylizowanego) i towarzysząca mu japońska turystkę idących pod górę. Czternastolatek uśmiecha się pod nosem – twierdzi, że ten Hindus – żigolo namówił Japonkę na numerek w plenerze. Jakoś ciężko dziwić się istnieniu sex-turystyki akurat w Khajuraho. Jest w tym jakaś doza romantyzmu...
Pod wieczór spotykamy pierwszego Polaka w Indiach. Starszy pan z Łodzi jest wytrawnym podróżnikiem – (zwiedził 100 krajów), a w Indiach (i w Azji w ogóle) pojawia się w każdą zimę. Miło spotkać rodaka tak z dala od domu. Rozmawiamy chwilę o tym, gdzie byliśmy, o wrażeniach, różnych ciekawych miejscach do zobaczenia. Starszy pan (niestety – nie zapytałem o imię) bardzo poleca mi Indonezję – ceny równie niskie, jak w Indiach, a zupełnie inni ludzie (cel na następną wyprawę?). Stojąc tak na ulicy, dołącza do nas „nasz” czternastolatek – okazuje się, ze wszyscy się znają, nasz dzisiejszy przewodnik spotkał starszego pana rok temu (podziwiam pamięć do twarzy).
Czternastolatek, jak większość Hindusów pracujących blisko turystów ma denerwująca cechę – nie wie kiedy przestać. Jakoś szczególnie mnie sobie upodobał i próbuje namówić nas na jakieś party, lub chociaż rozmowę przy herbacie. Nie mam na to ochoty, poza tym wiem co się święci – chce mnie naciągnąć na kupno tutejszego, drogiego wina. Ciężko go jednak spławić, zwłaszcza kiedy jest taki miły – w końcu zostajemy zmuszeni do pozostania przez resztę wieczoru w restauracji hotelowej, gdzie przy kolacji gramy w karty.
Pod wieczór w Khajuraho odbyła się jakaś uliczna ceremonia (muzułmanie mieli swoje święto) – poszły w ruch olbrzymie bębny i talerze, a wrażeń wizualnych dostarczyły cztery świecąco – dymiące ołtarzyki (dość podobne do naszych krakowskich szopek bożonarodzeniowych). Całkiem przyjemny widok – wszyscy, i Muzułmanie i Hindusi (a nawet turyści) tańczą w rytm muzyki.